Wyglądam
przez okno, a tam brodaty, chwilowo spod recenzji estetycznej niewieściego oka zerwany Neptun w kaszkiecie, gra kolankiem w najlepsze, z
nóżką w trzewiku zwanym sandałem rozmiar na moje oko
czterdzieści pięć. Neptun dobrze odkarmiony, znać ryb i innych
śmieci morza nie brakuje, a jego kucharz potrafi przyrządzić to i
owo z ościstych stworów – może skusiła się jakaś pani spod Milicza, gdzie każda gospodyni potrafi na sto sposobów przygotować
karpia, żeby ktokolwiek chciał jeszcze go jeść, gdy bieda
sprawia, że zakupy w sklepie idą na zeszyt, a zejście mają
produkty z półki najniższej a cena jest jedynym wyznacznikiem
potrzeb, bo już niekoniecznie możliwości. Dawno temu rozmawiałem
ze sklepikarką zaskoczoną, że położyłem pieniądz na ladę, to
mnie uświadomiła, że tambylcy kradną rybę hodowlaną, a mięso
widzą jedynie na święta. Więc kucharki muszą być naprawdę
mistrzyniami w fachu. I są. Oblicze Neptuna również o tym
świadczy.
Jego
plankton, narybek, czy jak tam nazywa swój przychówek buszuje w
stertach plastiku i chyba czuje się jak w domu, czyli na głębinie.
Nawet dzisiaj znalazłem na plaży sporo plastikowego, i metalowego
barachła, dziecięcego adidasa, jakąś skarpetkę, fragmenty domu z
bali, a może z Danii, a nie z Bali? Grunt, że w tym chłamie
znalazłem także bursztyn jakieś dziesięć gram z okładem,
cuchnący nieco padliną, czyli wzgardzonymi owocami morza. Widać
zaszedłem kuchnię Neptuna od zaplecza, a on teraz stoi naprzeciw
mojego okna i węszy, chcąc niewątpliwie wytropić złoczyńcę i
odzyskać zgubę, a ja pospiesznie staram się ów aromat upłynnić
nie tracąc fantu. Szorowanie szczoteczką, moczenie we wrzątku z
płynem do mycia, to jak na razie za mało. A Neptun węszy, jakby
znowu był głodny. Szlag! Do domu ma niedaleko, mógłby zawinąć
się i pobzykać małżonkę, czy może kochankę, albo co on tam
uważa za stosowne w kwestiach niekoniecznie prokreacyjnych, choć
rozrywkowych i godnych wyrafinowanego piekła.
Rusałki
w leginsach, wytatuowane tak, że na rozczytanie ich należałoby
poświęcić mniej wprawny w czytaniu życiorys minęły Neptuna
chichocząc. Nie, żeby mu z nogawic intymność wystawała, albo
żeby na plecach miał jakieś szykowne hasełko z poprzedniego
sezonu/wcielenia. Może komentowały upojny wieczór w gronie
samczyków alfa beta i omega (przeobrażających się kolejno, w
zależności od tempa spożycia), może znały dowcip na miarę
swoich wysublimowanych gustów, może zwyczajnie miały dobry humor,
bo kasa wróciła z zareklamowanych zakupów, okres przyszedł, choć
nie musiał, względnie poszedł nareszcie precz. Nie wiem. Neptun
kasą nie grzeszył, albo był sknerą, gdyż plankton musiał
zadowolić się wygnaniem precz ku następnym przybytkom i występkom
z pustymi rączynami, siatami, brzuszkami i tylko w skrzelach żal
skowytał jak w wymarłych wilkach pieśń księżycowa.
I
gdybym tak nagle miał zostać wieszczem, to w obliczu owej ascezy
Neptuniej i pisklęcej, niespełnionej potrzeby posiadania, gorącej
jak sny młodych Niemców o pani Lato trafiającej pożądaniem w
niewinność ich nocnych malign, to już tej nocy nad lokalnym
biznesem rozścieli się cień mroczny, mocno niżowy, kto wie, czy
nie tragiczny i wypruje z prowizorycznego salonu sprzedaży plastik
wzdęty od powietrza formowanego w kręgi, magnesy z pejzażami
najbliższych okolic, bursztynowe mydełka, kufle z życzeniami
wszystkiego pijanego, czy hop siup na drugą nóżkę. Niechby im
choć po lodzie kupił, a nie sknerzy, jak kutwa skończona, której
na piwko brakuje.
PS.
Neptun zniknął sprzed okna, więc nie wiem, czy wspina się do mnie
po schodach, czy łoi piweczko w lokalnym ogródeczku, czy uległ
latoroślom i teraz tapla się w chwale najlepszego ojca ever!