Ze strachu przed chorobami serca, które najchętniej atakują ludzi ponad półwiecznych, postanowiłem się zawczasu zabezpieczyć i zacząć się odmładzać, nim kalendarz zacznie szydzić, że już za późno. Zacząłem biegać po ulicach, bo tam biegają takie piękne charcice z biustami kołyszącymi się niczym boje na niespokojnych wodach, a wiadomo, że przebywanie w pięknym otoczeniu zmniejsza poziom stresu, łagodzi obyczaje no, i zwyczajnie, nobilituje do świata koneserów kultury i sztuki. Szybko te małpy biegają, więc co i rusz ścigałem to jedną, to drugą łanię, znikające szybciej, niż wypłata.
Po półrocznej martyrologii odwiedziłem kardiologa, który (jak mi się zdawało) był przerażony. Mój smartwatch mnie zdradził! Świnia! Jak tylko lekarz przeanalizował poziomy tętna, zapytał, czy nie zdejmuję zegarka na czas stosunku! Rany boskie! Jakiego stosunku? Po biegu odpoczywałem aż do posiłku, a po nim – lulu. Grzeczny jak nowoprzyjęta zakonnica, a nawet bardziej, bo o płci własnej zwyczajnie zapominałem do czasu, gdy przytrzasnąłbym ją sobie zamkiem błyskawicznym.
Jąkałem się, że to od regularnego biegania, więc wysłał mnie do pulmonologa, który określił pojemność moich płuc na poziomie niezbyt dużego dorsza i ostrzegł, żebym nie nurkował nigdy w życiu. Dorsze, jak powszechnie wiadomo pływają w wodach głębokich. Trzydzieści, pięćdziesiąt metrów, to ich cienka czerwona linia, powyżej której rozedma płuc, czy co one tam mają w strefie bikini. Dla mnie to świat z powieści Verna, bardziej fiction, niż science, więc szybko osiągnęliśmy consensus. Nie nurkuję nawet w wannie (bo nie mam), a wody śródlądowe odwiedzam wyłącznie wtedy, kiedy mieszczą się w porcelanowym kubku z napisem „Pieniawa Wielka”, albo co gorsza „Szczawnica” – ohyda! Nie polecam.
Kardiolog, pokrzepiony dewastującą moje zapędy diagnozą pulmonologa, rozwijał się, jak papier toaletowy w obliczu rozwolnienia. Zanim oddech stracił nie wolno było mi już praktycznie nic, poza przyjściem na kontrolę za trzy miesiące. Dwa wiadra tabletek w nieistniejących kolorach rano i drugie dwa wieczorem. Gdybym wciąż bywał głodny (w dopuszczalnym oknie żywieniowym) zapisał mi jeszcze pigułki ratunkowe i suplementacyjne, jako ostatnią deskę ratunku.
Szukałem ratunku w sieci. Koszmar najwyraźniej dopiero wtedy się zaczął. Diety. Masowe i indywidualne, pudełkowe, restrykcyjne, bądź nie. A każda zżerała moje ciało z prędkością piętnaście kilo na miesiąc – szybko policzyłem, że roku nie przetrwam na takiej diecie. Uratował mnie Mistrz dzielnicy w sztuce survivalu, czyli pan Rysio, lokalny kloszard, dysponujący wiedzą tajemną, którą nazywał zdrowym rozsądkiem. Pan Rysio, za jakimś kabaretowym guru potwierdził, że jedna dieta, to za mało na zdrowego chłopa, więc najlepiej brać od razu dwie, a nawet i trzy, żeby bez bólu i wyrzeczeń przetrwać ciężkie czasy. I absolutnie bez ciśnienia. „Slołmołszyn” – dyscyplina pozwalająca (panu Rysiowi) bezstresowo pokonać każdą rafę i życiowy zakręt, miała być i dla mnie drogą ku prawdzie objawionej.
Oczywiście, wyśmiał moje sprinterskie, czy raczej maratońskie zapędy, polecając raczej wielogodzinny, powtarzalny i nieodwołalny „rilaks” w godziwym towarzystwie czegoś oszronionego, towarzystwa wtajemniczonego w arkana żywota człowieka poczciwego, nie przesadzając z nieco przereklamowanym medialnie seksem i pogonią za pieniądzem (jeśli ktoś pierwszy forsę dopadł, wolał odpuścić, jeśli cudzy portfel przykleił mu się do ręki, a poprzedni właściciel upierał się – również nie eskalował prawa własności. W ogóle w strefie przygranicznej pan Rysio był miękki i uległy jak dobrze opłacona seksworkerka wykształcona nie tylko intelektualnie).
Kardiologiczne trzy miesiące minęły mi jak z...b...i...cz...a… s...t...rz...e...l...i...ł (riplej wery slołmołszyn). Bieganie przestało mnie bawić w pierwszej osobie, choć nadal chętnym okiem zerkałem na łanie o falujących biustach, kiedy mijały mój dzienny posterunek, jednak ewentualne uniesienia przekierowałem na paliwo niskooktanowe, czasem nawet na błękitne ZERO – co prawda pan Rysio uczulał, że zerowaste, należy rozumieć tak, że w butelce nie zostawiamy ani kropli, bo paliwo jest zbyt drogie, żeby je bezmyślnie marnować, a poza tym nieposmarowany układ krwionośny mógłby zaprotestować. Zarost wyhodowałem piękny, nieco zakurzyłem się (co poniektórzy mówili, że jestem wintydż, albo oldskulowy, czy jak kto woli antyczny), a język wzbogaciłem o paletę słów nieakceptowalnych prawnie, jednakże, żeby nie nosić przy sobie zbyt dużego zasobu, zrezygnowałem z wielu dotąd używanych, wielosylabowych słów wymierającej polszczyzny.
I tak siedzę sobie ciesząc się przepływającym pomimo mnie światem, raz pięknym, raz bogatym, innym razem zagonionym w trzy d… i chyba spóźnię się do kardiologa. Jeszcze mi kto miejsce zajmie? Pan Rysio mówi, że popilnuje, ale zwyczajnie mi się nie chce. Wszak kazał mi się oszczędzać. Więc poczekam. Może będzie tędy przechodził, to zalatwimy wizytę przy okazji?