czwartek, 20 listopada 2025

Ladacznica czeka na ladzie przy czekoladzie.

 

    Klimatyzacja brzęczała niczym rój wściekłych szerszeni, co odbierało spokój podróżnym, jednak milczeli pokornie, bo każde otwarcie drzwi uzmysławiało różnicę między wnętrzem, a zewnętrzem i to namacalnie. Przede mną siadła dziewczyna z tak okazałym końskim ogonem, że nie zdziwiłbym się wcale, gdyby przechodzący obok koń doznał ukłucia zazdrości na widok tej fryzury. Koń na wszelki wypadek uniknął spotkania z dziewczęciem, by nie poznać uczuć płytkich, niegodnych szlachetności w jaką ubierany jest od wieków.


    Dziś zaskakuję Nóżkę pojawiając się wcześniej niż zwykle, co (być może) lekko go deprymuje. Wiatr nagarnął sterty liści wybierając lokalizacje w sobie wiadomej choreografii. Pojedyncze liście, niczym brunatne motyle wirują w skomplikowanym tańcu pełnym eleganckich figur i nieoczekiwanych zwrotów. Czarne ptaszyska kołują nerwowo nad okolicą, więc nie wiem, czy padlinę zwęszyły, czy coś innego je oderwało od ziemi.


    A jeśli ten kolarz jedzie tą kolarzówką, to w rewanżu ta kolarka powinna dosiadać tego kolarzyka? Kolarzówka? Kolażka? Kolarka? Ech. Zakałapućkać się można w myślach, a co dopiero w słowach. Może powinna pokombinować z kolarzykiem i wspólnie coś wygrywającego wygenerować? Szczęściem pojawia się śliczna dziewczyna w kremowych spodniach o bardzo szerokich nogawkach, za to w kroku wyszykowanych tak, by szwy wdarły się głęboko w ciało. Gdybym to ja włożył te spodnie, ze strachu o instrumentarium nie zrobiłbym ani kroku, a już stojąc śpiewałbym fałszywym falsetem.

środa, 19 listopada 2025

Lecz lekarz leczył w lecznicy lekami.


    Czarnopupe gazele ruszają na żerowiska. Niby solo, ale wszystkie ciągną ku centrum. Kobiety, które zamiast wzrostu zainwestowały w inne walory na start w samodzielność idą w butach o podeszwach grubości cegły. Zapewne ważą nieco mniej, ale wyglądają na takie, w których suchą stopą przez drobne bagno przejść się uda. Chmielowe szyszki wspinają się na młode świerki tak szybko, że te muszą zacząć poważniej myśleć o wzroście, żeby nie doszło do konflikt interesów. Tym razem podróż pachnie koperkiem. Jestem prawdziwym szczęściarzem i aż trudno uwierzyć, jak świetnie trafiłem.

  

    W parku dzięcioły drążą dziuple w martwych i połamanych drzewach, a ich ilość zaczyna przerażać. Chwila nieuwagi i wyobraźnia już zobaczyła obraz polskich gór, w których kornik pospołu z pogodą spustoszył wielkie połacie lasów. Kikuty sterczące pośród stoków wyglądały niezwykle przygnębiająco. Za to na osiedlowych trawnikach oszalał złotlin japoński i kwitnie w najlepsze.

Dusznickie dusze duszą się w duchówce z duchami.

 

    Chudziutka dziewczyna ledwie ciągnie na przystanek a buty ma tak ciężkie, że musi szurać idąc. Do wtóru żuje gumę, żeby z rytmu nie wypaść. Autobus dogania pani z siatką, z której sterczy por, kto wie, czy nie zaszczyci swą obecnością rosołu. Piękny i gładki chłopak w kaszkiecie ma uszy pozbawione płatków. Nie, nie z powodu jakichś dramatycznych wydarzeń, lecz tak zwyczajnie, genetycznie. Ponoć była to cecha charakterystyczna jednego z tajemniczych ludów, których większość obawiała się i rozpoznawała właśnie po tej drobnej odmienności. Naprzeciw chłopaka stanęła pani w beżowej kurtce ze skóry. Kurtka miała na wysokości biustu kieszenie z rozpiętymi zamkami i to bynajmniej nie przypadkowo – bez tego piersi absolutnie nie zmieściłyby się wewnątrz, choć kurtka nie była za mała, a rękawy miała nawet za długie.


    Usiadłem jakoś tak bezmyślnie przy oknie, którego nie było, bo górną część zasłaniała czarna blacha, więc z zewnątrz mogłem podziwiać stopy spacerowiczów, a na przystankach, to nawet ich biodra. Nie chcąc wyjść na satyra-erotomana skupiłem się na wnętrzu. A panie kolejno przysiadające się do mnie na fragment podróży momentalnie zamykały oczy i wysiadały chyba na węch, albo słuch. Nie wiem. Wiem, że poczułem woń imbiru, co było dobrą wiadomością, gdyż wnętrza często oferują znacznie mniej urzekające aromaty. Miedzianowłosa o niezmordowanie ruchliwych rękach dłonie miała upierścienione tak bardzo, że biżuteria mogła stanowić niebezpieczne kastety w zwarciu. Jadąc nietypową trasą dostrzegam, że do dwóch domów na wodzie dołączył trzeci. To jeszcze nie osiedle, ale pociąg już więcej niż lokalny. Stoją grzecznie przy brzegu, zostawiając kajakarzom miejsce na jazdę w górę dopływu zbyt płytkiego na poważniejsze silnikowe jednostki.


    Dużym kołem wracam dość szybko, tym razem siadając więcej inteligentnie przy oknie oferującym to, czego od okien człowiek się spodziewa, czyli widoki. Słońce dopiero wynurza się zza horyzontu i oświetla dachy co wyższych budynków. Nagie drzewa dźwigają ciężar pustych gniazd, a na przystankach tłok. Kobiety-matrioszki kołyszą się sennie w rytm nieznanych melodii, młodzieńcy grzeją dłonie porannymi wzwodami, puchaty facet w krótkim rękawku zerka na apetyczną panią w minispódniczce i oboje są z innego świata, nie znającego wełny czapek, czy futer podbitych kapot. Czarnoskóry zapadł w letarg w przystankowej wiacie, może zamarza, może cierpi na nieznaną mi chorobę – nie wiem. Nie wysiadam. Patrzę, jak coś zagnało chmury za prostą kreskę, ponad którą niebo maluje się czystsze niż sumienie premiera dowolnego rządu. Na kolejnym przystanku widzę, jak rumiany pan wspina się wzrokiem po nogach wysokopiennej pani i to najwyraźniej bez aklimatyzacji. Mógł założyć jakiś obóz przejściowy, by zaadaptować się do wysokogórskich warunków, a tak, to traci oddech i powietrze jest dlań zbyt rzadkie.

wtorek, 18 listopada 2025

Włóczka, to nie mała wywłoka, ani też siostra włóczęgi.

 

    Ogary poszły w las, zostawiając szczeniaki w domu. Wiadomo, ogarek w sam raz dla diabła.


    W tramwaju skulony, zziębnięty wyraźnie Afrykańczyk zapoznaje się dopiero z tutejszym klimatem. Jeszcze nie klnie i nie mruczy pod nosem okropieństw z serca Afryki, ale empatyczni tubylcy już łączą się w bólu i solidarnie przywdziali czarne uniformy. Elektrociepłownia robi co może i aż krztusi się wydmuchując w niebo całe stada brudnobiałych baranków, ale wszystko na nic.


    Martwa pora sprawia, że tramwaj, kiedy się wreszcie zjawił, był dość mocno oblężony. Przejeżdżając skrzyżowanie, zostawił niewiele czasu na przejście krzyżówki, więc podbiegam, bo światło dojrzało już i całkiem nie zielonością mi po oczach świeci, a kierowcy warczą silnikami. Wraz ze mną jezdnię pokonuje kłusem młoda pani. Bezpieczni śmiejemy się jak psotne dzieci, a potem idziemy obok siebie gaworząc. Okazało się, że pani podobnie do mnie po osobach w tramwaju poznaje upływający czas i Nóżka jest dla niej w miarę stabilną wskazówką. A jeszcze później okazuje się baristką – tak! Tą tańczącą podczas układania krzesełek przed zakładem. Czyli też Stara Dobra Nieznajoma, choć dopiero teraz wyszło szydło z worka. Dzień w każdym razie stał się lepszym, a uśmiech nie boli mimo chłodu.

poniedziałek, 17 listopada 2025

Alfabet analfabety.

 

    Dzień zdawał się gasić wrażenia przed ich inicjacją. Wilgotny, posępny jak kat po pracy, chłodny. Chłód ponoć jest oznaką rozwagi i spokoju, choć to pewnie duże nadwyrężenie. W autobusie rodzina 2+2, dzieciaczki posłuszne, dokarmiające się w drodze, a kromka chleba w ich malutkich rączkach urasta do wielkiej uczty, na którą zbyt mało czasu, bo autobus, choć ociężale mija kolejne przystanki. Starzy Dobrzy Nieznajomi rozproszyli się, może zniechęcili do wyjścia z domów. Podróż wśród obcych o emocjach wciśniętych głęboko za paski była tylko marnowaniem czasu. Czarne ptaki okrążały coś, być może padlinę. Carne chmury okrążały Miasto.


    Wracając zachwycam się młodością, jeszcze nieokiełznaną, pełną pomysłów, niekoniecznie nadających się do realizacji, jednak entuzjazm zdaje się pokonywać granice niemożliwości. Nastolatki zdają się nie widzieć starszych, zajęci sobą i swoimi problemami, które koniecznie muszą rozwiązać sami. I słusznie. Starzy, co widać po skwaszonych minach nic dobrego nie osiągnęli, więc czemu sięgać po rady u przegranych?

sobota, 15 listopada 2025

Nim się pożegnał, to się przeżegnał.

 

    W Miasto mi się zachciało, a kaprysy spełniać trzeba. Szczególnie, gdy podpinkę z obowiązków noszą na sobie. Pustawo było, w widzenia nie obfitowało, niebo pominęło dzień i trwało w pół zmierzchu. Reklama baru mlecznego - kuchnia polska, spowodowała we mnie drobną frywolność. Wymyśliłem dla przybytku proste menu: pierogi ruskie, barszcz ukraiński, kołduny litewskie, placek po węgiersku, ryba po grecku, spaghetti bolognese.

Oko-wita oko-licznych.

 

    A kiedy na Narodowym gra reprezentacja Polski i rząd – podobno też polski zabrania wnosić narodowe flagi, to pojawia się niewygodne pytanie, czyj ten rząd tak naprawdę jest. Bo Kozakom gościnnie korzystającym z naszych stadionów nie zabraniał wnosić flag. Holendrom raczej też nie miał śmiałości odmówić. I wszystko z powodu paru słów, które Pan Premier i tak już słyszał? Donald matole, twój rząd rozwalą kibole skandowali na trybunach litewskich, a wcześniej podczas demonstracji kiboli wszystkich śląskich klubów w Katowicach, pojednanych niemożliwą zgodą na ten jeden spektakl. Więc może i lepiej, że nie oglądałem.

piątek, 14 listopada 2025

Włóczka, to nie mała wywłoka, ani też siostra włóczęgi.

 

    Poruszająca wiadomość o kobiecie wyzwolonej (ze spodni) zmieni mój światopogląd, kto wie, czy nie trwale. Zachwyt i zdjęcia nie do końca gołej de zdominowały wydarzenie. No, chyba, że wydarzeniem było owo wyzwolenie. Gratulacje dla zwycięzcy.


    Rozćwierkana ciemność wymienia się ciepłymi ploteczkami. Chwilowe blondynki wysyłają wzrok na zwiad i penetrują gęste od chmur niebo, licząc, że coś z niego uda się wyłuskać i dzień nie będzie do końca ponurym. Samochody grzęzną w karnym szyku i ich tylne światła migocą, jak podwójny sznur korali. Nieliczne spódniczki występują w asyście grubych rajtuz, a ostatnie krótkie spodenki stanowią chyba demonstrację zuchwałości samczej. Wzrok Nóżki sprowadza mnie na ziemię. On już wie, że spóźniony haniebnie podążam (a raczej maszeruję, bo podążają bohaterowie, ci sami, co potrafią kroczyć i rzeczyć – nie tylko zło) gdzie zwykłem w tygodniu wędrować.


    Idę więc nieco żwawiej i usiłuję nie dać się ogłupić ideom, sugerującym bym płacił blikiem-klikiem-okiem-kwikiem, wszystkim, tylko nie banknotem, któremu nie pomoże nawet nazwanie go oldskulowym, czy wintydż, bo już ma doklejoną łatkę lamusa. Oszczędzanie przez wydawanie, kupowanie dla samej przyjemności kupowania, mnożenie stanu posiadania przedmiotów, których nigdy dość, bo jutro nowe, lepsze, bardziejsze, w trzyDe, albo czteryKa, może nawet w pięćGie, byle nie w trzyszóstki, albo w siedmioksiąg, bo kto w epoce rolek czytałby tak opasłe dzieło? Chyba tylko reżyser kolejnej sagi o czarodziejach i barbarzyńcach.


    W otwartym oknie stoi kompaktowy kulturysta z obnażonym torsem i studzi mięśnie nadwyrężone niewątpliwie intensywnym treningiem, może lekkoatletycznym (4x100 z zagrychą). Śliwa wiśniowa gra w Go z bożodrzewem i (moim zdaniem) zdecydowanie prowadzi w pojedynku. Na miejscu bożodrzewu poddałbym partię.


    Trzy gwiazdy, a każda w leginsach innej barwy prezentowały srom w pełnej palecie barw, a ja, jak to zwykle bywa rozpuściłem myśli, by pognały naprzód w nieznane i powiłem koncepcję, aby takie damy pozowały malarzom, choćby tym początkującym. Gdy nie trzeba się rozbierać (tak do gołej skóry), może i stres i wstyd będą mniejsze? Jeśli wstyd jest uczuciem nadal znanym. Obraz, który osiadł na mnie, to pomalowana na niebiesko kobieta, której farbki robiły za cały strój i trzeba było wytężyć wzrok, by dostrzec nagość.


    W drodze powrotnej podziwiam starszego gościa z brodą narychtowaną akurat na Mikołajki. Jechał i gawędził z młódką, której nogi nie mogły sobie miejsca znaleźć z wrażenia. A to się przydeptywała, a to supłała w warkocze. Mikołaj nowoczesny – zamiast wora miał plecak, a na karku wisiały mu słuchawki do odsłuchu stereo, żeby życzenia docierały dwoma kanałami do serduszka Świętego. Gdy wysiadał, plecakiem o mało nie pozbawił głów dwie nastolatki. Szczęściem były czujne i miały refleks.


    W jego miejsce wsiadła młoda dziewczyna, która gdy tylko zajęła miejsce ułożyła nogi w szeroki X i usiłowała przekonać kończyny, że prawa powinna być lewą, bo tak chce. Podśmiewałem się, bo wykrok skrzyżny był tak obszerny, że ciężko było koło niej stać. Obładowana bagażami kobieta (torba na ramieniu i waliza na kółkach) wolna rękę niosła pieska. Zamiast go puścić na smyczy, niosła jak kolejny bagaż.

Ani-Ela, Ani-ta. Mara?

 

    Wróżba Na Dzień Dobry zdążyła na swój autobus, jednak na węźle komunikacyjnym poczekała na przesiadkę, żebym miał lepszy dzień. W przedświcie ludzie obżerają się maszerując ku codziennościom, jakby sny mieli gęste, ciężkie i energochłonne. Słońce wyzłaca okna śpiących jeszcze kamienic i nadaje głębi cegłom wspinającym się na kościelną wieżę. Kominy dyszą gęstą pianą, by ciepło popłynęło na blokowiska.


    Motorniczy zapadł na jesienną zadumę i zatrzymał tramwaj na moście, by podziwiać Ostrów Tumski, Rzekę i młyn rozkraczony nad nitką wody. Ja podziwiałem instalację, którą nazwałem balkonem samobójców. Podwieszone za oknami (nie drzwiami) konstrukcje mają z grubsza metr kwadratowy i balustrady z dwóch stron, a od Rzeki pozbawione są zabezpieczeń. Może kiedyś spuszczano tamtędy mąkę, względnie wciągano worki ze zbożem, ale dziś?


    Nic to, podziwiamy, bo to lepsze niż gapić się na biurowiec UPS, Google czy innego giganta. Wiatr postrącał z młodych lip liście, ale zostawił owoce. Podobnie postąpił z rajskimi jabłoniami, klonami i katalpami. Mądrość natury na pewno ma w tym ukryty cel, niezbyt oczywisty dla spieszących w niewolę ludzi. Strój na jesień? Biustonosz i kurtka, względnie kożuszek. Chłopak wsiadający do autobusu z dziewczyną żegnał się z Indianinem, obściskując go i całując, więc może dziewczyna to jedynie alibi dla bardziej pruderyjnych.

środa, 12 listopada 2025

Witek wita, Żenia żeni w barze Bartka i Barbarę.

 

    Blade rozstępy na nocnym niebie usiłuje połatać samotny maszt antenowy. Autobus pusty od starych dobrych nieznajomych przemierza rutynową ścieżkę ku codzienności. Kościelna wieża udrapowana klamrą geometrii rusztowań budowlanych zdaje się być więźniem ludzkiej zachłanności. Nad starówką niebem smużą się chmury wstęgowe posiane przez samoloty nim brzask zdążył je zaróżowić.


    Nie do końca wiedziała o co chodzi z tą całą kobiecością, jak korzystać z atrybutów i jak działają, ale już była ubrana-rozebrana, jakby wabiła ciałem i to nie od wczoraj. Gość wyglądający na istotę z sąsiedniego kontynentu czekał na tramwaj malując obraz kobiety drobnym pędzlem nabierając farb z malutkich pojemniczków. Z bramy wybiegły dwie roześmiane nastolatki i otrzepywały się jakoś tak, jakby ich biusty oblazły mrówki.