czwartek, 7 sierpnia 2025

Drozd żre drożdże.

 

    Nieogolony jegomość maszeruje ku morzu pożerając bułkę wprost z papierowej torebki, a swoim pojawieniem się zaburzył próżnię ludzką. Wróble debatowały nad czymś w gęstwinie jałowca, ale na wszelki wypadek przeczekały przechodnia, żeby nie podsłuchał niechybnie tajnych planów na dziś i pikantnych ploteczek z alkowy.


    Trzy biegusy ścigały cofającą się falę, by dopaść jakiś kąsek i uciekały przed nadchodzącymi, a robiły to o wiele sprawniej niż ludzie, którzy zawsze się przy tym ochlapią wodą. Rozkosznie nadmiarowa młódka przed obiektywem ćwiczyła pozycję numer siedem i uśmiech numer pięć, albo odwrotnie, co wcale nie umniejszało jej bladziutkiej, acz dobrze rozwiniętej urody. Ciężarna pani w czarnej sukni nieomal do ziemi kluczyła granicą piasku i wody, omijając jedyne uśmiechnięte istoty – dzieci, które mogły sobie pozwolić na występy bez kąpielówek, czy markowego stroju kąpielowego.


    Uśmiechnięta Córka Rybaka próżniowo zapakowała wędzone tradycyjnie cuda, by przetrwały powrót z wakacji, a choć rachunek mógł oszołomić (jak rozpusta, to bez granic), ja również cieszyłem się i wciąż mi nie przeszło. Oszczędzał będę później. A teraz, chwila na spakowanie, dwie chwile na kąpiel, a potem się zobaczy. Rankiem azymut powrotny wyznaczy zegar, ale warto było. Zabieram ze sobą brelok do kluczy – materiałową mewkę od lokalnej artystki, dwa obrazki marynistyczne, trochę skarbów od miejscowego bursztyniarza i wędzone (ale nie zwędzone) ryby. Zapewne rozrzutność jest wadą, ale jak się powstrzymać przed pięknem? Kto wie, czy przyszły rok będzie równie piękny. Wolę nacieszyć się, póki to możliwe.

środa, 6 sierpnia 2025

Nie na temat.


    Tak mnie nieustająco dręczy, że od „powodzi tysiąclecia” minęło prawie trzydzieści lat i przez cały ten czas wydawana była ciężka forsa na „nigdy więcej podobnych dramatów”. Do spółki z Niemcami i samodzielnie, w kożuszku ekspertów, znawców i innych wiedzących lepiej. Budowało się zbiorniki retencyjne, monitoringi stanu cieków, robiło plany gospodarki wodnej i co?


    Praktycznie każdego roku dzieją się dramaty jak nie na Odrze, to na Wiśle, względnie na pomniejszych rzeczułkach, wzbierających pod wpływem byle deszczu – wcale nie biblijnego. A pamiętać trzeba, że zimy mamy bez śniegu, suszą hydrologiczną straszą nas każdego lata, rzeki latem wysychają ustanawiając życiowe rekordy, więc skąd te powodzie?


    Nie mam dostępu do wiedzy tajemnej, jednak zdrowy rozsądek podpowiada, że skoro latem mamy suszę, to zbiorniki retencyjne mogłyby otworzyć wrota i wylać to, co się zimą i wiosną nazbierało. Poszłoby toto powolutku do rzek i szlag jasny trafiłby suszę. A przy okazji zbiorniki puste czekałyby na jesienne deszcze, żeby się napełnić i (być może) opróżnić przed zimą, żeby mieć miejsce na wiosenne deszcze i odwilże. A tu co? Ledwie dwa dni deszczu i całe powiaty toną.


    I tak na przemian nadchodzi susza-potop-susza-potop. Do obrzydzenia. Trzydzieści lat kombinowania na poziomie rządu, samorządu, naukowców, polityków, prawników i wydawania ciężkich, nie tylko unijnych milionów bez sukcesów? Bo alert RCB w telefonie, to jedynie wyraz bezradności w obliczu niczym niewyróżniającego się deszczu. Zresztą – jak skonsumować tę nieszczęsną informację, że pada? Dokupić dwie pary kaloszy, czy gnać do sklepu po sto litrów wody i dwadzieścia bochenków chleba? A może prosiaczka z piwnicy na strych wyeksportować razem z michą i toaletą?


    Jedyna korzyść, to ta, że latem na zbiornikach można swobodnie żagle rozwinąć i popływać, jeśli ktoś zdąży wyszarpać odszkodowanie po zalanym majątku i zainwestuje w przyzwoity jacht.

Czterech braci.

 

    Przyjdź. Nocą, gdy księżycowy cień sięgnie ramion dębu rozłożystego niczym wieniec szlachetnego dwunastaka i wysrebrzy polanę. Każdy dzieciak we wsi zna drogę, choć strachu wielu się objadło i za dnia.


    Każdy rozpali ogień i będzie czekał, czy to właśnie jemu dorzucisz drew, by jawnie zostać jego panią. Żaden na drugiego ręki nie podniesie, lecz widzieć ciebie w nieswoich ramionach, to nazbyt wiele.


    Krew niewinną na białej sukience jednemu w wianie zaniesiesz na waszą gospodarkę, bo komu noc minie daremnie, pójdzie precz, gdzie tylko Światowida wzrok sięga nieustannie, by nigdy nie wrócić, co krwią przysięgniemy przed ostatnią wspólną wieczerzą.


    Przyjdź. Jednemu.

Drzemie dżem z marmoladą na marmurowych ladach.

 

    Na deptaku dostrzegam powtarzającą się stałą. Panowie, o których można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są samotni, niemal bez wyjątku wędrują ze sporymi, pełnymi plecakami zawierającymi „must have” istot, dzięki którym owej samotności zarzucić im zwyczajnie się nie da. Towarzyszące im panie, zdecydowanie rzadziej trzymają coś w rękach, musząc nieustannie dźwigać swoją olśniewającą urodę, a czasem kaprysy dzieciątka (jeśli nie zostało zapakowane w wózek spacerowy, względnie modny tutaj wózek transportowy – coś na kształt TIR-a kabrioletu z napędem jeden koń niemechaniczny, potrafiącego unieść nawet dwie, dobrze zaopatrzone na niezmordowany bój z morzem jednostki nieletnie).


    Przyjaciółki od zawsze, czyli od góra nastu lat, by uniknąć plagiatu jedna w bieli, druga w ostrym kontraście, szły beztroskie niczym skowronki, wymachując włosami, kończynami i atrybutami, bo w końcu jeśli nie teraz, to kiedy. I może dlatego, że ich radość była równie okazała, jak sylwetki – wyglądały prześlicznie i grzechem byłoby nie zerknąć po raz drugi, tym bardziej, że urlop nie z gumy i pora myśleć o zwijaniu żagli i rejsie do portu macierzystego, szczęściem nie do suchego doku na przegląd hmmm... podwozia? Mewy niczym straż pożarna na sygnale zawodzą poza zasięgiem wzroku, ale nie słuchu i jeśli coś gaszą, wolę nie wiedzieć w jaki sposób. Chmury ustabilizowały się w puchate bałwany, tyralierę Bibendum’ów, spomiędzy których ostrożnie wychyla się słońce.

Pechowiec pochowa puchowe pacholę.

 

    Wiatr sprawdza, czy liście dobrze trzymają się drzew, ale nie upiera się, kiedy kończy testy bez efektów. Młodziutkie piersi sztywnieją pod jego dotykiem bardziej nawet, niż od słonej wody, która pieni się i wspina sama na siebie, żeby przylepić się do nieostrożnego ciała i ogrzać się, nie zwracając uwagi na nieżyczliwe myśli z jakimi spotykają się te karesy. Nad plażą unoszą się latawce wyczyniające sztuki niedostępne pilotom, a samotny surfer napędzany spadochronem pojawia się i znika w dali ciągnięty z animuszem poprzez wygrzywiające się fale. Gdyby tylko chciał w mig dostałby się na skandynawskie wybrzeże, jednak skrupulatnie trzyma linię horyzontu i wraca na nasz brzeg, nim wzbudzi niepokój pograniczników.


    Ratownicy okutani w służbowe czerwienie niechętnie patrolują linię brzegową, grupka obozowiczów karnie siedzi po pępek w wodzie i czeka na zmiłowanie nadzorców, by uciec do miasteczka parawanowego. Słońce usiłuje wysuszyć piach na wydmach i plaży, wiatr robi co może, żeby się nie udało. Łatwo iść z wiatrem, pod prąd uszy doznają wstrząsu. Hałas można rozpoznać dopiero po zejściu z piasku. W epicentrum wyzysku, na skraju parku nadmorskiego sprzedają się wczesne obiadki, drinki schłodzone fachową ręką, lody i ciastka. Pamiątki, pośród których straszą kije bejsbolowe (na szczęście okryte warstwą pluszu) oglądane są w nieskończoność i podziwiana ich cena. Im bliżej brzegu – tym wyższa. Podobnie jest z bursztynem, choć to paradoksalne, bo w końcu często jeszcze tego roku wyszedł był z wody, więc gdzie ma być tani, jak nie tu właśnie?

Biegać po deptaku, czy deptać po biedaku?

 

    Piękna, wysoka, nastoletnia, okryła kruchość niewieścią sfatygowanymi glanami, portkami w panterkę i nieśmiertelność czarnego „topu” mozolącego się, by imitować skromność w obliczu rozpusty bujającej się na dekolcie. Niepiękny, z kolczykiem, żeby choć trochę dorównać urodzie swojej wybranki silił się na punktową efektowność dredów wyglądających, jakby nimi posprzątano przedsionek piekła, stał obok. Oboje zmierzyli wzrokiem asortyment straganów nim poszli wyraźnie zniechęceni, mijając srebro i niemal szlachetne kamienie. Uczucia zakopali tak głęboko w sobie, że na zewnątrz nie widać było nic sensownego. Słup ogłoszeniowy bardziej tętnił życiem od tej parki.


    Pojedyncze parasole na chodnikach mogą sobie pozwolić na swobodę rodem z deszczowej piosenki, ale jakoś nikt nie tańczy, choć deszcz pada interwałowo – chwilę jest, później robi miejsce dla słońca, żeby beton chodników nie przemiękł i wraca, by się nie rozsechł. Kolarze płci wszelakiej krążą po deptaku nie przerywając prasówki, czy wymiany plotek.


    Czytam o krążącym po morzu śródziemnym okręcie podwodnym, eskortowanym przez holownik i okręt szpiegowski, który zastąpił jednostkę wywiadowczą i dumam, bo mi się nijak nic nie zgadza. Jak tę żałosną „flotę wojenną” nazwano by, gdyby pochodziła zza oceanu? Wcześniej, bo właśnie basen Morza Śródziemnego opuścił rosyjski tankowiec, statek handlowy i korweta. Został holownik jako eskorta? Może ów podwodniak ledwie zipie i trzeba go ciągać na sznurku jak dziecinną wywrotkę po chodniku? A na przykład pluskający tamże amerykański lotniskowiec ma do towarzystwa zaledwie dwa niszczyciele rakietowe polujące na wrogów demokracji i życiowych interesów amerykańskich. Nurtuje mnie również wątpliwość, co może wyszpiegować okręt, o którym z góry wiadomo, że jest szpiegowski. Eksperci twierdzą, że jest naszpikowany systemami nasłuchu. Ja nasłuchuję, kiedy się boję, ale ja jestem dziwny.

Nawilgła wilga.

 

    On był zaledwie urodziwy, ona urodzajna. Stali, dotykając się nie tylko od niechcenia. Raczej głodni siebie, niż znudzeni. Oglądali coś obojętnego na straganie pełnym odpustowych towarów, których przeznaczenie odkryć miały dzieci. Te mniej toksyczne, które zdążą chwilę pobawić się, nim zaczną dociekać co jest w środku, jak to działa i czy bez nóżki lala dalej będzie pięknie tańczyć. Ona paznokciami malowała mu obietnice na kręgosłupie, on sprawdzał, jak mocno zwarła pośladki. A kiedy położyła mu głowę na ramieniu, świat się dla nich skończył, choć oni dla świata wcale nie. Zwykła, jeśli młodzieńcze uczucia mogą być zwykłe, miłość. Zaborcza, bezwstydna, pożądliwa. Pragnąca więcej i więcej, bez końca. Kwitnąca pośród słów wielkich, jak nigdy, zawsze i do końca świata. Gdzie nieskończoność zaczęła się wczoraj i już trwa od zawsze i prędzej świat się skończy, nim nadejdzie jutro bez. Bez niej, czy bez niego. Bez nich. Nietykalni, nieosiągalni, żyjący pod kloszem hermetycznym dla zewnętrza. Nieporadni, więc wzbudzający uśmiech zabarwiony mieszanką uczuć sprzecznych. I choć niezbyt efektowni, to piękni w tej swojej naiwności nieskażonej doświadczeniem i zawodem. Niech się darzy. Niech trwa ta wieczność, choćby tydzień, czy rok, jeśli zdoła. A może im się uda? Wyglądali na takich, którzy wierzą w to niezachwianie.

wtorek, 5 sierpnia 2025

Sucha skrucha słucha zucha-kucharza.

 

    Zabiedzone syrenki szły znad morza tak chude, jakby ongiś trwale rzuciły dietę rybną na rzecz zerokalorycznych wodorostów. A może to była jedna, tylko cierpiąca na swoiste rozdwojenie jaźni? Na wszelki wypadek chuchnąłem w dłoń i powąchałem – osobisty alkomat wykazał zero, więc to nie fatamorgana zamroczeniowa. Syrenki były wysokopienne, zgrabne, wybiegane… znaczy wypływane niemal do kości i oczywiście okryte w nieśmiertelną czerń, na której ostatnie, drobne mięśnie toczyły świętą wojnę światła z cieniem. Po opalonych udach, niczym bluszcze, wspinały się różane tatuaże, po promieniejącym młodością ciele ześlizgiwał się wzrok co bardziej spragnionych samczyków.


    Syrenki podążały rączo, więc pewnie ku jakiejś bezpiecznej przystani, albo naprzeciw życiorysom niechlujnym i zasługującym na błyskawiczne i nieodwołalne skarcenie przez cnotliwe córy morza. Mijały z wdziękiem wzbudzającym podziw napływowych turystów szopy pełne cudów, dmuchanych jednorożców, młotów Thora, smoków ze wszystkich możliwych mitologii, z wyjątkiem im (jej?) bliskich. Mijając budkę z lodami usiłowały sprawdzić, czy wciąż mają moc w głosie, więc zaśpiewały ukradkiem uwodzicielską pieśń, udając zachwyt nad paletą lodów o smakach i barwach równie egzotycznych jak dmuchane zabawki, jednak sprzedajna, starsza pani cierpiała niedowład słuchu zapewne, gdyż nie uległa trelom syrenim. Może gdyby jedna z nich była syrenem jurnym o wzroku dzikim i sylwetce odbierającej rozum niewiastom i sztywność w kolanach, ale dwie szczapki naprzeciw istoty oprawionej w ciało niebanalne, demonstrujące kobiecość pełną i nieskrępowaną tak, że nawet cień aż się uginał pod naporem atrybutów i rzeźbił w deptaku dziury skwapliwie wypełniane przez rozgorączkowaną wodę – takiej uwieść się nie dało.


    Dzieciątka kwiliły swoje drobne niezaspokojenia, bo pić, bo lodzika, bo mamo-daj, kup-mi-kup-mi-tato-bo-ja-nigdy-jeszcze…. Albo mi-się-chce-piasku! Albo jeszcze-trochę-wcale-nie-jest-zimna-popatrz! Gardła sekcji siatkarskiej kształtowane obozowymi nocami wyschły nagle, a trykoty drgnęły ku górze krzepnąc wewnętrznie, gdy reprezentacja wkrótce-męska mijała dualną syrenkę. Być może niektórzy zamierzali porzucić sportową karierę na rzecz owej piękności, zuchwale mniemając, że kto-jak-nie-on, ale nadzór właścicielski w postaci bezdusznego tresera utrzymał szyki w ryzach, choć nieco zawstydzony kumulacją wzwodów sugerujących nadchodzące rękoczyny. Syrenki o rumieńcach kto wie, czy namalowanych, czy też spontanicznie wykwitłych, zgodnie sięgnęły w otchłanie torebek po cyber-papieroski, po komórki, zabawiając własne, zmęczone powszechnym podziwem dusze w oczekiwaniu na Peruna - dorodny okaz samca bez szyi przybyłego wkrótce samochodem bez dachu, gdyż pod żadnym seryjnie produkowanym nie byłby się zmieścił.


    Wiatr historii błyskawicznie wymiótł tak słowiańskiego Boga, jak i syrenki, nagle rozszczebiotane, odmłodniałe, uwodzicielsko piękne w oczach tego, który potrafi karcić i poskramiać. Deptakiem rozpłynęła się spalinowa chmura niedopowiedzianych zakończeń, rozwiana globalnym westchnieniem nieutulonych w żalu.

Prasówka cd.

 

    Poranny deszcz ostudził zapał na marszrutę brzegiem wody. Co za przyjemność, kiedy wilgoć ma się w 3D i nie wiadomo jak zachować suche sumienie. Prowokacyjnie zapytałem wyszukiwarkę, jak wyłączyć sztuczną inteligencję i otrzymałem wynik, który mnie rozbawił, ale tylko na chwilę. W wyniku otrzymałem pusty ekran. Pierwszy raz w życiu znalazłem zerową odpowiedź sieci. W obliczu powyższego, wszelkie pozostałe kwestie czytanki zdają się być z drugie ligi. Bo jak określić wagę powyższego z poniższym?


    - W ZOO urodziło się zwierzę uznane kilka lat temu za wymarłe – dziecię bez matki i ojca?


    - Instytut Pileckiego ma pracować nad cyklem referatów, co Polska ma oddać Niemcom, Żydom i Ukraińcom – podobno instytut jest na wskroś polskim.


    W obliczu wieści wzdycham i nie poprawia mi nastroju cała plejada gwiazd wskakujących, czy wyskakujących z odzieży na egzotycznych wakacjach, podróżujących toples w szyberdachu, czy wyrażających swoje niedoinformowanie z zakresu osiągnięć innych, które to osiągnięcia zasługują na medal z rąk prezydenta szykującego się na banicję.

poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Kopciuszek zakopany w ciuszkach.

 

    Wyglądam przez okno, a tam brodaty, chwilowo spod recenzji estetycznej niewieściego oka zerwany Neptun w kaszkiecie, gra kolankiem w najlepsze, z nóżką w trzewiku zwanym sandałem rozmiar na moje oko czterdzieści pięć. Neptun dobrze odkarmiony, znać ryb i innych śmieci morza nie brakuje, a jego kucharz potrafi przyrządzić to i owo z ościstych stworów – może skusiła się jakaś pani spod Milicza, gdzie każda gospodyni potrafi na sto sposobów przygotować karpia, żeby ktokolwiek chciał jeszcze go jeść, gdy bieda sprawia, że zakupy w sklepie idą na zeszyt, a zejście mają produkty z półki najniższej a cena jest jedynym wyznacznikiem potrzeb, bo już niekoniecznie możliwości. Dawno temu rozmawiałem ze sklepikarką zaskoczoną, że położyłem pieniądz na ladę, to mnie uświadomiła, że tambylcy kradną rybę hodowlaną, a mięso widzą jedynie na święta. Więc kucharki muszą być naprawdę mistrzyniami w fachu. I są. Oblicze Neptuna również o tym świadczy.


    Jego plankton, narybek, czy jak tam nazywa swój przychówek buszuje w stertach plastiku i chyba czuje się jak w domu, czyli na głębinie. Nawet dzisiaj znalazłem na plaży sporo plastikowego, i metalowego barachła, dziecięcego adidasa, jakąś skarpetkę, fragmenty domu z bali, a może z Danii, a nie z Bali? Grunt, że w tym chłamie znalazłem także bursztyn jakieś dziesięć gram z okładem, cuchnący nieco padliną, czyli wzgardzonymi owocami morza. Widać zaszedłem kuchnię Neptuna od zaplecza, a on teraz stoi naprzeciw mojego okna i węszy, chcąc niewątpliwie wytropić złoczyńcę i odzyskać zgubę, a ja pospiesznie staram się ów aromat upłynnić nie tracąc fantu. Szorowanie szczoteczką, moczenie we wrzątku z płynem do mycia, to jak na razie za mało. A Neptun węszy, jakby znowu był głodny. Szlag! Do domu ma niedaleko, mógłby zawinąć się i pobzykać małżonkę, czy może kochankę, albo co on tam uważa za stosowne w kwestiach niekoniecznie prokreacyjnych, choć rozrywkowych i godnych wyrafinowanego piekła.


    Rusałki w leginsach, wytatuowane tak, że na rozczytanie ich należałoby poświęcić mniej wprawny w czytaniu życiorys minęły Neptuna chichocząc. Nie, żeby mu z nogawic intymność wystawała, albo żeby na plecach miał jakieś szykowne hasełko z poprzedniego sezonu/wcielenia. Może komentowały upojny wieczór w gronie samczyków alfa beta i omega (przeobrażających się kolejno, w zależności od tempa spożycia), może znały dowcip na miarę swoich wysublimowanych gustów, może zwyczajnie miały dobry humor, bo kasa wróciła z zareklamowanych zakupów, okres przyszedł, choć nie musiał, względnie poszedł nareszcie precz. Nie wiem. Neptun kasą nie grzeszył, albo był sknerą, gdyż plankton musiał zadowolić się wygnaniem precz ku następnym przybytkom i występkom z pustymi rączynami, siatami, brzuszkami i tylko w skrzelach żal skowytał jak w wymarłych wilkach pieśń księżycowa.


    I gdybym tak nagle miał zostać wieszczem, to w obliczu owej ascezy Neptuniej i pisklęcej, niespełnionej potrzeby posiadania, gorącej jak sny młodych Niemców o pani Lato trafiającej pożądaniem w niewinność ich nocnych malign, to już tej nocy nad lokalnym biznesem rozścieli się cień mroczny, mocno niżowy, kto wie, czy nie tragiczny i wypruje z prowizorycznego salonu sprzedaży plastik wzdęty od powietrza formowanego w kręgi, magnesy z pejzażami najbliższych okolic, bursztynowe mydełka, kufle z życzeniami wszystkiego pijanego, czy hop siup na drugą nóżkę. Niechby im choć po lodzie kupił, a nie sknerzy, jak kutwa skończona, której na piwko brakuje.


    PS. Neptun zniknął sprzed okna, więc nie wiem, czy wspina się do mnie po schodach, czy łoi piweczko w lokalnym ogródeczku, czy uległ latoroślom i teraz tapla się w chwale najlepszego ojca ever!